Jesteśmy tu na tej obcej ziemi już trochę dłużej. Czas mija jednak bardzo szybko wręcz nie zauważalnie. Niby ciągle jeszcze nowe ale pracujemy już normalnie czyli pobudka 5.15, pomoc w wyprawieniu dzieci do szkoły (czesanie, przygotowywanie jedzenia itd.) jak w każdym normalnym domu. Następnie mamy przerwę (możemy trochę dospać :D) i z powrotem do roboty. Z ciekawostek napiszę, że nawet sprzątanie się tu trochę różni. Zamiatamy kwiatki na zewnątrz domków. Myjemy okna gazetą...i do tego trapiar i barrar po naszemu zamiatanie i mycie podłóg. Barbarka miała nawet większy hard- myła łazienkę miotłą :D- całą łazienkę włącznie z lustrem... Kiedy dzieci wrócą ze szkoły pomagamy im w odrabianiu lekcji, bawimy się z nimi i tak mija nam dzień za dniem. Sobota wygląda nieco inaczej, gdyż część podopiecznych wraca do domów albo idzie do rodzin zastępczych. To do nas należy zorganizowanie czasu pozostałym pociechom od rana do wieczora, a później panie opiekunki wracają i przejmują obowiązki. To pokrótce to co robimy.
A oprócz tego z pozostałymi wolontariuszkami czasem chodzimy na zakupy (tak sklepy są nawet dobrze zaopatrzone i niedobór cukru można bez problemu uzupełnić). W tym tygodniu miałyśmy nawet przyjemność pojechać do Quito- w sprawie wizy ale nie tylko. Podróż to 3h autobusem, tym razem po zażyciu tabletek Jolanta dojechała bez zbędnych przygód. Miasto nocą to piękny widok, jest położone bardzo wysoko pomiędzy górami, stąd też temperatura jest niska szczególnie nad ranem i w nocy (kurtki są konieczne). A od świtu dnia następnego załatwianie wiz...żmudny proces ponieważ wszędzie się czeka. Jako że charakter naszego wolontariatu jest kościelny przystanek nr jeden- episkopat. Tam poszło w miarę sprawnie, następnie całą grupą jaka się uzbierała w owym dniu ruszyliśmy do konsulatu. I tam czekamy, czekamy, czekamy aż nas obsłużą czyli my siedzimy na krześle a pani lub pan wstukują nasze dane do komputera. Później zdjęcie- wstajemy z krzesła zaciągamy roletę za nami a pani lub pan (przy tym samym komputerze) cyka nam fotkę i to zasadniczo tyle. Czas trwania całego procesu od przyjścia do episkopatu 4h- biurokracja innymi słowy. Jednak dzień jest długi i czas poznać trochę ekwadorskiego folkloru. Po spożyciu obiadu typowego dla tej społeczności- jakaś zupa a na drugie mięso, sałatka i obowiązkowy, codzienny, powszechny ryż idziemy na tzw. rynek. Gdzie Indianie( w większości) sprzedają swoje wyroby. I tu Barbarka odkryła niezwykle przydatny talent do targowania się, bo jak się nie targujesz to sprzedadzą Ci rzecz o połowę drożej niż sprzedaliby to swojakom. Jak biały nie wie, że się trzeba targować to niech płaci. Zakupy były bardzo satysfakcjonujące, piękne rzeczy nabyte, a targi dobite. Swoją drogą targowanie się z Indianami to bardzo przyjemna sprawa, są oni przy tym bardzo mili i otwarci.
Quito to ładne, mocno zaludnione miasto- w autobusach większy ścisk niż w godzinie szczytu w Polsce, nieporównywalnie większy...całą przygoda niezapomniana. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz się tam znajdziemy. Wracając do codzienności, dzieci właśnie rozpoczynają 2 tygodniowe wakacje stąd też nasz plan dnia ulegnie zmianie ale o tym już następnym razem. Na razie serdecznie wszystkich pozdrawiamy, ściskamy i pamiętamy w modlitwie, mamy nadzieję że Wy o nas też.
P.S. kilka zdjęć ku lepszej wizualizacji.
P.S.2 poza tym zdjęcie pierwszego polskiego placka robionego w Ekwadorze( albo raczej tego co z niego zostało). Gdy wróciłyśmy z Barbarą wieczorem do domku w którym mieszkamy z lodówce zastałyśmy to. Już nie wspominając że wychodząc było go znacznie więcej...
Basia i Jola
A oprócz tego z pozostałymi wolontariuszkami czasem chodzimy na zakupy (tak sklepy są nawet dobrze zaopatrzone i niedobór cukru można bez problemu uzupełnić). W tym tygodniu miałyśmy nawet przyjemność pojechać do Quito- w sprawie wizy ale nie tylko. Podróż to 3h autobusem, tym razem po zażyciu tabletek Jolanta dojechała bez zbędnych przygód. Miasto nocą to piękny widok, jest położone bardzo wysoko pomiędzy górami, stąd też temperatura jest niska szczególnie nad ranem i w nocy (kurtki są konieczne). A od świtu dnia następnego załatwianie wiz...żmudny proces ponieważ wszędzie się czeka. Jako że charakter naszego wolontariatu jest kościelny przystanek nr jeden- episkopat. Tam poszło w miarę sprawnie, następnie całą grupą jaka się uzbierała w owym dniu ruszyliśmy do konsulatu. I tam czekamy, czekamy, czekamy aż nas obsłużą czyli my siedzimy na krześle a pani lub pan wstukują nasze dane do komputera. Później zdjęcie- wstajemy z krzesła zaciągamy roletę za nami a pani lub pan (przy tym samym komputerze) cyka nam fotkę i to zasadniczo tyle. Czas trwania całego procesu od przyjścia do episkopatu 4h- biurokracja innymi słowy. Jednak dzień jest długi i czas poznać trochę ekwadorskiego folkloru. Po spożyciu obiadu typowego dla tej społeczności- jakaś zupa a na drugie mięso, sałatka i obowiązkowy, codzienny, powszechny ryż idziemy na tzw. rynek. Gdzie Indianie( w większości) sprzedają swoje wyroby. I tu Barbarka odkryła niezwykle przydatny talent do targowania się, bo jak się nie targujesz to sprzedadzą Ci rzecz o połowę drożej niż sprzedaliby to swojakom. Jak biały nie wie, że się trzeba targować to niech płaci. Zakupy były bardzo satysfakcjonujące, piękne rzeczy nabyte, a targi dobite. Swoją drogą targowanie się z Indianami to bardzo przyjemna sprawa, są oni przy tym bardzo mili i otwarci.
Quito to ładne, mocno zaludnione miasto- w autobusach większy ścisk niż w godzinie szczytu w Polsce, nieporównywalnie większy...całą przygoda niezapomniana. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz się tam znajdziemy. Wracając do codzienności, dzieci właśnie rozpoczynają 2 tygodniowe wakacje stąd też nasz plan dnia ulegnie zmianie ale o tym już następnym razem. Na razie serdecznie wszystkich pozdrawiamy, ściskamy i pamiętamy w modlitwie, mamy nadzieję że Wy o nas też.
P.S. kilka zdjęć ku lepszej wizualizacji.
P.S.2 poza tym zdjęcie pierwszego polskiego placka robionego w Ekwadorze( albo raczej tego co z niego zostało). Gdy wróciłyśmy z Barbarą wieczorem do domku w którym mieszkamy z lodówce zastałyśmy to. Już nie wspominając że wychodząc było go znacznie więcej...
Basia i Jola